Impressum / kontakt

anegdoty zbierane

 

spis treści
anegdoty 1anegdoty 2 anegdoty 3
Witkacy w anegdocie i opowieściach po roku 1945

 

 

Zdzisław Czermański (1900-1970),
karykatura S.I.Witkiewicza,
"Wiadomości Literackie" 1927, nr 30

W walce ze mną wrogowie moi opierają się łatwo o swój – fikcyjny przeważnie, jak twierdzę – autorytet i o moją „negatywną sławę”, wyrobioną mi przez niewykwalifikowanych osobników, a nawet zwykłych potwarców i oszczerców. Natchniona przez „Skamandra” karykatura Czermańskiego dobitnie ilustruje ten pogląd: „Nieprzytomny matoł coś bredzi, a słucha go z zachwytem tłum kretynów”. Nic bardziej niezgodnego u rzeczywistością; obiektywnie: wcale inteligentny i dość wykształcony facet mówi o dosyć trudnych rzeczach. Paru inteligentnych ludzi słucha go z uwagą, a tłum durniów wymyśla mu, podniecony przez perfidnych i świadomych braku słuszności podżegaczy.

S.I. Witkiewicz, Tchórze, niedołęgi czy "przemilczacze" (Słonimski, Winawer et Comp.), „Gazeta Polska” 1932, nry 147-150, (w:) Dzieła zebrane. [Tom 11:] Pisma krytyczne i filozoficzne. Opracował Janusz Degler, PIW, Warszawa 2015

 

Portret Marszałka
Będąc na Swoich nieoficjalnych terenach, nie lubił intruzów, bramy były zamknięte dla prasy, dla fotografów, dla reporterów, bo poza tym uważał, że spełniają oni swój obowiązek i że nie trzeba im go utrudniać. Do portretów pozował niechętnie, niecierpliwiło Go to; zdziwiła się też Marszałkowa niepomiernie, gdy pewnego razu zapowiedział, że da się portretować I. Witkiewiczowi. Co było tego wyróżnienia przyczyną? Oto, wpadł Mu w rękę regulamin, rozsyłany przez Witkiewicza tym, którzy chcieli się u niego malować. Regulamin był ostry, dobitnie nakładający na model obowiązek milczenia, nie gadania, nie pytania, nie kichania, nie ruszania się itd. Tak to ubawiło Marszałka, że postanowił pozować Witkiewiczowi. Wszystko, co było oryginalne i odbiegające od szablonu, pociągało Jego tak pogłębiony, a równocześnie tak błyskotliwy umysł...
źródło: Maria Jehanne Wielopolska, Józef Piłsudski w życiu codziennym, Kraków-Warszawa 1937. s. 51
(dodał Tomasz Pawlak)

Marszałek i Chińczycy
Będąc po bardzo ciężkiej chorobie na rekonwalescencji w klinice, czytałam jego przeciekawe Nienasycenie. Jest tam scena koszmarna, w której bohatera, modelowanego zbyt wyraźnie na Marszałka, sądzi jakiś doraźny sąd wojenny, złożony z chińskich oficerów. Dlaczego tak się spodobało Witkiewiczowi? nie wiadomo, ale taką namalował scenę w swojej powieści. (...) udałam się na przyjęcie do Belwederu. Mijałam radośnie dawno niewidziane podwórze, drzwi wejściowe, pierwszy salonik przy adiutanturze i nagle - stanęłam jak wryta. Głowa, szwankująca jeszcze po chorobie, zakołowała mi się z przerażenia: pośrodku salonu stał Marszałek, lekko pochylony, niebieski i pastelowy, a wokół Niego ciasnym wieńcem ...garstka chińskich, skośnookich oficerów. Jakaś delegacja czy jacyś goście ze Wschodu - nie wiem, ale wrażenia tego nigdy Witkiewiczowi nie zapomnę (...)
źródło: Maria Jehanne Wielopolska, Józef Piłsudski w życiu codziennym, Kraków-Warszawa 1937. s. 51 i 53.
(dodał Tomasz Pawlak)

Firmę stać na luksus
Latem 1929 roku dwudziestoletni student historii Uniwersytetu Warszawskiego, Jan Wegner wybrał się do Zakopanego. Nie tyle interesowały Go same góry, co stolica artystyczna Polski. Żyły wówczas jeszcze pogłosy Młodej Polski i obarczony mitem świetnej przeszłości Zakopanego, trafił pod Giewont. W rejonie Krupówek zapytał się kogoś o artystę żyjącego i tworzącego w Zakopanem. Ów ktoś powiedział: - Stanisław Witkiewicz. Młody Wegner na to: - Przecież nie żyje od lat. A ów ktoś: - Nie o ojca chodzi, lecz o syna, Stanisława Ignacego, który mieszka na Antałówce.
Poszedł pod wskazany adres. Dzwoni czy puka. W końcu otwiera drzwi starsza pani. Wegner pyta się o pana Witkiewicza, o którego twórczości plastycznej ani też dramaturgicznej dotychczas nie słyszał. - Chwileczką - odpowiada starsza pani – muszę sprawdzić, czy można wchodzić do syna. Robi kilka kroków w głąb mieszkania, patrzy na znaki wywieszone na pracowni Witkacego i oznajmia, że można. Wchodzi Wegner do pracowni mistrza, przedstawia się, mówi, że interesuje się sztuką, jest w Zakopanem i chciałby poznać jedną z pracowni malarskich. Witkacy, rosły i barczysty mężczyzna, patrzy trochę spode łba i trochę nie dowierzając intruzowi, mówi bardzo uprzejmie: - Proszą bardzo. W dalszym ciągu badawczo przygląda się przybyszowi. W pewnym momencie proponuje miejsce na krześle. Wręcza mu „Regulamin firmy portretowej S. I. Witkiewicz", zaznaczając, że broszurę należy przeczytać przed seansem portretowym. Kompletnie nieprzygotowany na taki rozwój sytuacji, Wegner zaczął lekturę od końca, czyli od cennika. A tam widnieją ceny nie tylko poza możliwością studenta, ale nawet nauczyciela. (...) Wegner po przeczytaniu cennika powiedział: - To ja zrezygnuję. Witkacy na to: - Chwileczkę, firmę stać na luksus. W tej sytuacji Wegner usiadł spokojnie i zaczął się seans. W pewnym momencie Witkacy udał się za kontuar, Wegner zaś usłyszał bulgot nalewanego trunku. Po skończonym portretowaniu Witkacy powiedział: - Musi pan pójść w Warszawie na ulicę Mazowiecką - tu podał numer domu bądź charakter sklepu - i tam dobiorą panu odpowiednią ramkę i passe-partout.
źródło: Ziemowit Skibiński, Wspomnienie o Profesorze Janie Wegnerze
(dodał Tomasz Pawlak)

zob. też Portret Jana Wegnera

Dunikowski i Witkacy wychłostani
Dunikowski i Witkacy byli podczas lata na wsi pod Warszawą u pani Kierbedziowej. Wielka przyjaciółka artystów we dworze miała rajzbrety, farby, sztalugi, wszystko, co mogło być potrzebne dla malarzy i rzeźbiarzy. Dunikowski zażądał wielkiego płótna. Poszedł nad staw, gdzie pani K[ierbedziowa] hodowała wspaniałe trzciny, nenufary itd. Dla nich własnie ogrodnik przyleciał przerażony: "Pani dziedziczko, ten gość to wariat. Wziął kosę, ścina nasze wyhodowane trawy". Pytają się Dunikowskiego, dlaczego to robi? "Zasłania mi widok na pałac..."
To nie koniec. Obaj z Witkacym kąpali się w stawie. Zobaczyli dziewuchy na łące. Wyleźli z wody, gonili bez opamiętania. Dziewuchy uciekły, ale przygotowały zemstę. Kiedy te dwa fauny znowu je napastowały, dziewuchy uciekając doprowadziły ich do całej gromady, która czekała na nich w krzakach. Rzuciły się na nich, powaliły, wysiekły ostami bez opamiętania. Koniec żałosny. Witkacy jakoś ocalał, mógł być na obiedzie. Dunikowski nie przyszedł. Pani K[ierbedziowa] zaniepokojona posłała sprawdzić, co się z nim stało. Ktoś, co poszedł, zastał Dunikowskiego na stole do góry dnem. Życzliwa jakaś dusza wyjmowała mu osty z....
Źródło: Listy Ireny Solskiej. Wybór i opracowanie Lidia Kuchtówna, Warszawa 1984, s. 339.
(dodał Janusz Degler)
List Ireny Solskiej z 1952 roku do córki Hanki (fot. Wojciech Sztaba)

Peleryna zakopiańska
Umiał być wiernym i oddanym przyjacielem. Gardził skąpstwem, sobkostwem i snobizmem. Miał złote serce, na ludzką niedolę czułe. Gdy spiesząc się minął żebraka, zawrócił z drogi, aby go nie pozostawić bez datku. Pewnego razu dowiedział się, że jeden z miejscowych malarzy, Hadowski, żył w biedzie i nie miał się w co ubrać. (Była to znana w Zakopanem sylwetka dziwaka wysokiego wzrostu, lekko przygarbionego, o nader charakterystycznej głowie z długimi ciemnymi kosmykami włosów niedbale odgarniętych z czoła, którą to uwiecznił w doskonałym swym obrazie Karol Kłosowski. Widywano go nieraz rozmodlonego na klęczkach późnym-wieczorem u wrót zamkniętego już kościoła.) Otóż Witkacy wyszukał dla niego w domu, co mógł, z ubrań, bielizny i innych rzeczy, związał wszystko w tobołek i zaniósł do swych przyjaciół, pp. Federowiczów, prosząc panią domu z niemałym zażenowaniem, aby mu pomogła w doręczeniu tej skromnej darowizny biednemu malarzowi.
Wśród rzeczy tych znajdowała się (...) czarna wełniana peleryna po jego znakomitym ojcu, w której to twórca kaplicy w Jaszczurówce chadzał ongiś po Zakopanem. Ta "peleryna zakopiańska", typowy uniform wiernych gości i miłośników Zakopanego z końca ubiegłego stulecia, zasługiwała na umieszczenie jej w muzeum, w dziale pamiątek z historii rozwoju tego uzdrowiska. Ale Witkiewicz-junior wówczas o tym nie myślał. Kierowało nim współczujące serce; więc bez wahania darował ten zabytek rodzinny biedakowi, który potem nosił tę powłóczystą szatę w Zakopanem aż do swojej śmierci. Co się z nią później stało, nie wiadomo.
Źródło: Jadwiga Roguska-Cybulska, Witkacy w oczach Zakopanego, w: Stanisław Ignacy Witkiewicz. Człowiek i twórca. Księga pamiątkowa pod redakcją Tadeusza Kotarbińskiego i Jerzego Eugeniusza Płomieńskiego, Warszawa 1957, s. 336
Być może chodzi o malarza Hadowskiego, który studiował rysunek u prof. Unierzyskiego na ASP w Krakowie. W lipcu 1904, pod koniec roku szkolnego, otrzymał brązowy medal. Witkiewicz dopiero w 1905 roku zapisał się na studia.
(dodał Wojciech Sztaba)

Witkacy na pstrokato
Któregoś dnia siedzieliśmy w trójkę z Szymanowskim i Stryjeńskim u Trzaski na pustej werandzie o ulubionej przedpołudniowej porze (…) od strony Morskiego Oka szedł w dół ciężkim krokiem barczysty mężczyzna o potężnych łydkach, podpierając się grubą laską. Ubrany był tak: na głowie miał niewielkich rozmiarów czerwony beret, fioletowe palto przepasał żółtym paskiem, zza kołnierza wyłaniał się jaskrawy szal, na nogach - białe, wełniane pończochy i pantofle jak dwa żółtka.
- Witkacy na pstrokato - mruknął Stryjeński.
Staś Witkiewicz od dłuższego czasu zapowiadał lansowanie kolorowej mody. W tym celu oddał do ufarbowania jedno ze swych palt. No i teraz ukazał się w tej najnowszej kreacji.
Szedł jak zwykle z kamiennym wyrazem na bladej twarzy. Przechodząc pod oknem, przy którym siedzieliśmy, rzucił ku nam zimne spojrzenie, ujął lewą ręką za brzeg beretu, pochylił się w krótkim, szybkim ukłonie, wyprostował i z tym samym lodowatym spokojem, zaciskając wargi, w milczeniu kroczył dalej w dół ulicą.
- Co to za dziwny człowiek, ten Staś - westchnął Karol, gdy tamten minął nasze okno. - Przyszedł do mnie wczoraj z rana, tak samo ubrany. Gdy go zobaczyłem w tym stroju, parsknąłem śmiechem, oczywiście.
Przywitał mnie chłodno, oficjalnie i oświadczył, że celem jego wizyty jest wyjaśnienie w istotnej rozmowie zasadniczych kwestii między nami. Na moje pytanie, jakie kwestie ma na myśli, odpowiedział, że wobec żartobliwego traktowania przeze mnie jego osoby, rozmowa taka jest w tej chwili niemożliwa. Wiadomo mu jednak, że ostatnio odnoszę się lekceważąco do jego twórczości artystycznej. Wobec tego przenosi mnie z pierwszej kategorii przyjaźni do siedemnastej i zawiadomi o tym oficjalnym listem, w którym to wszystko uzasadni. W końcu pożegnał się zimno i wyszedł.
Źródło: Jerzy Mieczysław Rytard, Wspomnienia o Karolu Szymanowskim, Kraków 1982, PWM, s. 24-28 (dodał Wojciech Sztaba)

Obrazki na szkle
Wedle relacji ustnych profesorostwa Jastrzębowskich, którzy w 1912 r. byli naocznymi świadkami bijatyki między Tadeuszem Micińskim a Tymonem Niesiołowskim o obrazki na szkle, zakupione u tego samego gazdy w Chochołowie. Artystów "napuścił" na siebie Witkacy. Sprawa ta naświetla przemiany wrażliwości odbiorców: ks. Stolarczyk kazał niszczyć i tłuc obrazki na szkle jako świętokradcze "bohomazy", Witkiewicz pisał, że są "ponure" i nie mają nic wspólnego ze stylem zakopiańskim, Niesiołowski i Miciński wyrywali je sobie, Skoczylas inspirował się nimi, formiści dokonali ich konsekracji, wystawiając je publicznie razem ze swoimi obrazami.
Zródło: Halina Kenarowa, Od zakopiańskiej Szkoły Przemysłu Drzewnego do Szkoły Kenara, Kraków 1978, Wydawnictwo Literackie, s. 146-147 (przypis 45) (dodał Marek Średniawa)

Namalowałem ją taką, jaką jest...
Wspomnienie Ewy Skrócińskiej z Lublina ze spotkania z Witkacym w domu Protasewiczów w Warszawie:
" - Mieszkałam u Heleny Czerwijowskiej-Protasewiczowej przez cały 1931 rok. Kilka razy do roku przyjeżdżał z Zakopanego p. Stanisław i wtedy stawał się częstym gościem w mieszkaniu Protasewiczów. Czasem przychodził z żoną, Jadwigą z Unrugów, częściej jednak sam. W czasie wizyt p. Stasia zjawiało się więcej gości niż zwykle. Każdego ciągnęło do tak wybitnego artystę, każdy chciał go poznać i to z różnych względów ... Czasem p. Staś był wesoły, czarujący i bawił wtedy towarzystwo nie pomijając nikogo. Zdarzało się jednak, że był milczący i jakby niezadowolony. (…)
Pewnego razu, kiedy było dużo gości, a p. Staś nie był w najlepszym humorze, poprosił mnie do drugiego pokoju i powiedział, że namaluje mój portret. Nie byłam tym wcale zachwycona, ponieważ sądziłam, że będę musiała godzinami pozować. P. Stanisław kazał mi usiąść i nic nie mówić. Powiedział, że kobieta która rozmawia nie jest sobą, staje się nienaturalna, jakby w masce. A kiedy nic nie mówi, to wówczas można ją łatwo odczytać.
Po godzinie pozwolił mi ruszać się i zachowywać swobodnie, ale do końca seansu musiałam milczeć. Trwało to ponad dwie godziny. Przez cały czas p. Stanisław bawił mnie opowiadając ciekawe historyjki. Od czasu do czasu porównywał moje ruchy, głos i zachowanie do Heleny Czerwijowskiej z czasów jej młodości. Powiedział mi również wtedy, że nie lubi zbyt dużego towarzystwa, a kiedy choć jedna osoba w jakimś gronie go denerwuje, to nie może być wesoły i beztroski ... Wróciliśmy do gości i wszyscy zachwycali się moim portretem. Wówczas jedna z pań - żona jakiegoś profesora - błagała go, aby ją namalował. P. Staś nie chciał, jednak na prośbę Heleny Czerwijowskiej niechętnie się zgodził. Kiedy późno wieczorem pokazał ten portret, zapanowało długie milczenie. W ślicznej twarzy namalował olbrzymie, okrutne i złe oczy. Piękna pani, gdy zobaczyła ten portret dostała ataku histerii, podarła go i zaraz wyszła z mężem bez pożegnania. P. Stanisław natomiast powiedział spokojnie: - Namalowałem ją taką, jaką jest...”
Zródło: Jan Stanisław Witkiewicz, Witkacy i Witkiewiczowie, Bern 1982, s. 91-92

  • Małpka Anatol, czyli pejotl z Peru
    Jadąc w zimie 1928 roku do Zakopanego, wiedzieliśmy, że zastaniemy tam sławnego Anatola. Witając nas, Witkacy jęczał, że doczekać się nas nie mógł.
    - W "Marylor" -- mówił -- jest Anatol, więc przez was nareszcie go poznam.
    Można by myśleć, że chodziło o sławnego francuskiego powieściopisarza Anatola France'a -- otóż wcale nie o niego, tylko o malutką fenomenalną małpkę tegoż imienia.
    W Małopolsce, w Złoczowskiem, bardzo bogaty młody człowiek, pan Zawidowski, był właścicielem majątków i pierwszego w Polsce wyścigowego auta. Miał dużo pieniędzy i fantazji. Uważając, że dla jego auta nasze szosy są złe, pojechał do Ameryki, by tam szukać lepszych dróg. W Peru, na drodze do Limy, spotkał wieśniaczkę. Peruwianka jechała konno, a na siodle trzymała przedziwny stwór: dorosłą małpkę, ale tak malutką, że cała mieściła się w dłoni. Stwór posiadał też puszysty jak u wiewiórki ogonek. Wieśniaczka nie chciała małpki sprzedać, ale gdy Zawidowski sypnął pieniędzmi -- oddała. Wiózł więc Anatola w prezencie dla swojej siostry, Basi. W powrotnej drodze zatrzymał się w Paryżu. Tam, w Jardin d'Acclimatation, w zoo, przedstawił Anatola fachowcom. Byli zdumieni, gdyż tylko w jakimś dawnym ilustrowanym wydawnictwie widzieli takie stworzenie i twierdzili, że obecnie w żadnym ze światowych ogrodów zoologicznych nie ma takiego okazu. Chciano więc koniecznie małpkę kupić, ale to się nie udało i... Anatol wylądował w "Marylor".
    Zaraz pierwszego dnia w jadalni spotkaliśmy dobrą dawną znajomą, panią Zawidowską, która przedstawiła nam swoją młodziutką i bardzo miłą córkę - Basię. Na ramieniu Basi siedział Anatol, kokieteryjnie przewiązany w pasie wstążką koloru sukni swej pani. Końce wstążki były luźno puszczone i sam jej ciężar był wystarczający, by Anatol nie mógł uciec. Zwierzątko popatrzyło na mnie mądrymi oczami, które nie były jak u innych małp brzydko blisko siebie osadzone. Kiedy zbliżyłam się, Anatol wziął w łapki moją broszkę i zupełnie ludzkim ruchem zaczął ją obracać i oglądać. Twarzyczkę miał wielkości 20 groszy, owłosienie dość sztywne, podobne kolorem i gatunkiem do sierści sarny. Basia zdjęła z niego wstążkę i postawiła go na gałęzi dużego oleandra. Anatol zaczął się zwinnie wdrapywać jeszcze wyżej i widocznie ucieszony swobodą śpiewał czy szczebiotał jak ptak.
    Gdyśmy Witkacemu opowiedzieli nasze wrażenia, doprowadziliśmy jego ciekawość do wrzenia. Poszłam więc z nim do obu pań. Basia szalenie się ucieszyła i była dumna, że Witkacy chce portretować nie tylko oryginalnego Anatola, ale i ją samą. Niestety zginęła i fotografia tego ciekawego portretu i mam tylko zwykłą foto Basi z Anatolem.
    Anatol miał dwie namiętności: pieniądze i alkohol. Do portmonetki wskakiwał i porywał pieniądz, po czym uciekał, by go schować. Zapach alkoholu czuł z daleka. Kiedyś wskoczył do dużego płaskiego kieliszka, na którego dnie było parę kropel wermutu, łapczywie je zlizał i to wystarczyło, by miał rausza. Skakał wtedy na stole, śpiewał i wywracał się bardzo zabawnie, ku zachwytowi i oczarowaniu Witkacego, który twierdził, że coś takiego można tylko porównać z widzeniami po pejotlu.
    Były wtedy modne tabletki "Mata" ze spirytusu denaturatowego, które służyły do ogrzewania podróżnych maszynek. Dowąchał się Anatol, że to alkohol, i pilnie śledził Basię, gdy ich używała. Raz nim zdążyła je schować, zapukał listonosz. Basia zerwała się do drzwi, a przez tę chwilkę czyhający ciągle na okazję Anatol złapał tabletkę i kawałeczek odgryzł... biedaczek otruł się. Opłakiwała go Basia, a bardzo żałowali wszyscy, którzy go znali, z Witkacym na czele. Znajomy nasz zaraz zawiózł zwłoki Anatola do Lwowa, by tam po spreparowaniu oddać ten unikat do muzeum. Witkacy wspominał Anatola bardzo często, nazywając go "mój pejotl z Peru".
    Źródło: Maria z Łozińskich Łozińska Hempel,  Z łańcucha wspomnień, Kraków 1986, s. 109--112. Prawdopodobnie kupcem małpki był Edward Zawidowski, rajdowiec samochodowy, obywatel ziemski. Portret Basi Zawidowskiej jest odnotowany w Katalogu dzieł malarskich, w poz. 397 II (na podstawie powyższych wspomnień). (dodał Tomasz Pawlak)
  • Ojciec i syn
    Do ostatniego rygorozum uczyłem się w Zakopanem. Cóż to za cudo było w zimie!. Dojeżdżało się tam sankami z Chabówki, popasając w Nowym Targu. Na Krupówkach mieszkał Stanisław Witkiewicz z żoną, która dawała lekcje fortepianu i utrzymywała cały dom. Po domu państwa Witkiewiczów pętał się blady, nerwowy, dość rozpuszczony synek Ignacy, który sam nauczył się czytać i pisać. Ojciec pokazywał mi z pewną dumą szkolny zeszyt syna, zapełniony jego gryzmołami. Ignacy miał widocznie wrodzony talent pisarski, bo pamiętam, że ojciec odczytywał mi napisany przez ośmio- czy dziesięcioletnie dziecko dramat jakiś, rozgrywający się między owadami i ptakami. Dialogi w formie bardzo naiwnej miały w sobie wszakże tyle obserwacji i pomysłowości, że nie chciałem wierzyć w autorstwo Ignasia. Pan Stanisław zaręczał jednak, że nikt mu w pisaniu owych dorywczych i różnorodnych fragmentów nie pomagał. Matka odczytywała mu tylko na głos bajki La Fontaine'a i Andersena, których treścią ogromnie się przejmował.
    Źródło: Alfred Wysocki, Sprzed pół wieku, Kraków 1974, Wydawnictwo Literackie, s  115. Alfred Wysocki  (1873-1959) - prawnik i dyplomata, min. w latach 1931-1933 poseł nadzwyczajny i minister pełnomocny w Berlinie, w l. 1933-1938 ambasador w Rzymie., senator V kadencji w II Rzeczypospolitej. Po 1945 r. pisywał do "Tygodnika Powszechnego", "Życia Literackiego" i "Twórczości"
    (Janusz Degler - anegdotę dedykuję Stefanowi Okołowiczowi - autorowi wspaniałego katalogu "Anioł i syn".)
  • Zbójca
    Któregoś wieczoru kiedy to kilku przyjaciół seniora rodu Witkiewiczów zajadało ze smakiem kolację, rozprawiając przy tym z ożywieniem o architekturze zakopiańskiej (jak wiadomo ojciec Witkacego był twórcą tego stylu), dziesięcioletni malec, bawiąc się w kącie pokoju w zbójcę, podbiegł niespodziewanie do stołu i przykładając dziecinny pistolet nabity kapiszonami do ucha zajętego rozmową ojca wrzasnął: Oddaj natychmiast pieniądze, albo stracisz życie! Kiedy tamten nie zareagował, ów ukochany jedynak wystrzelił mu w samo ucho. Huk był straszliwy, zgromadzeni wzdrygnęli się, a rodzic ogłuszony, lecz równocześnie niewypowiedzianie szczęśliwy wyszeptał złamanym głosem: Stasiu, czy nie mógłbyś się bawić nieco ciszej.
    Źródło:Wspominał Jarosław Miciński, syn Tadeusza Micińskiego, w artykule Witkacy na łamach "Stolicy" 1969, nr 2, s. 16.
    (dodał Tomasz Pawlak)
  • Witkiewicz–Mondschein–Schulz
    Ostatnie wakacje przed wojną spędziłem po raz pierwszy w życiu w Zakopanem, zaproszony przez Stanisława Ignacego Witkiewicza. Wieczorami przysłuchiwałem się rozmowom istotnym, które toczył w towarzystwie doktora Teodora Białynickiego-Biruli, Mieczysława Choynowskiego, który umarł niedawno w Meksyku, i ni mniej, ni więcej, profesora Tadeusza Kotarbińskiego, którego studentem już byłem, bo zdążyłem po maturze zaliczyć pierwszy rok, a nawet przejść na drugi. Tym rozmowom towarzyszyła piękna Alicja Dryszkiewicz i to właśnie ona powinna tę historię opowiedzieć. Alicja pochodziła z tak zwanej dobrej rodziny, jej ojciec był tłumaczem literatury francuskiej, nazywał się Józef Mondrzaj [właśc. Mondschein – TP], ona zaś jeszcze nie nazywała się Dryszkiewicz, dopiero po jakimś czasie wyszła za rotmistrza Dryszkiewicza, który zginął na wojnie; wtedy zaś z przyczyn, których nie mam prawa opisywać, znalazła się w Zakopanem i nie miała na bilet powrotny do Warszawy, gdzie mieszkali jej rodzice. Wobec czego wstąpiła do zespołu fordanserek w knajpie u Trzaski. Tę opowieść już czytelnicy znają: Witkiewicz wykupywał Alicję z tych wieczorów i zabierał ją do willi „Zofia” [właśc. „Witkiewiczówka” – TP], aby towarzyszyła jego rozmowom istotnym. Miała tylko dwa zadania: dbać o to, aby szklanki nie były ani pełne, ani puste, po drugie zaś co pięć minut wybuchać perlistym śmiechem niezależnie od tematu rozmowy. Obecność kobiety, zwłaszcza wybuchającej śmiechem, ogromnie użyźnia rozmowy prowadzone przez mężczyzn. Pewnego wieczoru jednak dowiedzieliśmy się, że Witkiewicz zniknął, Alicja również. Wrócili dopiero dnia następnego i wtedy Alicja opowiedziała tę właśnie historię, o której badacze Schulza nic nie wiedzą i którą ona sama mogłaby pani jeszcze opowiedzieć, gdyby pojechała pani do Nicei, gdzie ta niesłychanie interesująca kobieta prowadzi bardzo samotne i bardzo smutne życie, którego ozdobą jest tylko jamniczka imieniem Moja, a jej jedyną rozrywką jest czytanie listów Henryka Berezy z „Twórczości” – krytyka, powiedziałbym, oryginalnego. Uważam za jeden z ciekawszych gatunków literackich przez niego uprawianych właśnie listy do Alicji Dryszkiewicz. Alicja powiedziała, że Witkiewicz zawiózł ją do Drohobycza, ponieważ wyszła właśnie druga książka Schulza, Sanatorium pod klepsydrą. Witkiewicz już w pociągu powiedział jej: – Alicjo, kiedy pójdziemy do domu pana Brunona Schulza, ja zapukam i się cofnę. Kiedy tylko otworzy drzwi i cię zobaczy, na powitanie masz go spoliczkować. – Nigdy tego nie zrobię – powiedziała Alicja, która nie była bynajmniej nieśmiałą dzieweczką, czytała książki Schulza i była już intymną, powiedziałbym, znawczynią literatury. – Jeżeli nie zgadzasz się, to wyjdziesz z tego pociągu, nie dojeżdżając do stacji – powiedział na to Witkiewicz. Zgodziła się zatem i udali się do słynnego domu i słynnej oficyny, w której Schulz mieszkał i którą tak pięknie opisał Jerzy Ficowski, najlepszy w świecie znawca jego twórczości. Zapukali do drzwi, Witkiewicz cofnął się o dwa kroki i wypchnął Alicję do przodu. Drzwi się otworzyły i stanął w nich niewielki człowiek, pochylony do przodu, patrzący spod brwi, spod pochylonej głowy. Nie zdążył się nawet odezwać, kiedy Alicja jak automat wykonała polecenie Witkiewicza i spoliczkowała Brunona Schulza. Ten padł jej do nóg z okrzykiem „królowo”. Tyle było opowieści Alicji. Myślę, że opowiedziała całą prawdę.
    Źródło: J. Pomianowski, To proste. Opowieści Jerzego Pomianowskiego nagrane przez Joannę Szwedowską dla Programu II Polskiego Radia. Red. E. Jogałła, Kraków–Budapeszt 2015, s. 216–217. (dodał Tomasz Pawlak)
  • Witkacy - nazwa wielkiego koncernu z siedzibą zarządu w Zakopanem.
    Twórca tego zespołu wielkich wytwórni, St. lgn. Witkiewicz, filozof, malarz, dramaturg, powieściopisarz, wybitny teoretyk narkomanji, czciciel Peyotla, twórca teorji Czystej Formy, największy demon Podhala, Spisza i Orawy, propagator lupuliny i szczotek ryżowych od Senenfelda z Bielska. Z chwilą wybuchu kryzysu gospodarczego w r. 1928, Witkiewicz rozbija swoją osobowość na szereg przedsiębiorstw pracujących autonomicznie, jak np. firma Witkasiewicz i Spółka - wytwórnia portretów a la minute (osobny regulamin tej firmy) i wiele innych, związanych tylko osobą generalnego dyrektora. Kapitał zakładowy nie ujawniony, akcje skupione w jednem nieznanem ręku. Koncern : Witkacy posiada radę nadzorczą, której prezesami są nieboszczyk Husserl i Cornelius, członkami : Miciński, Kretschmer, Spengler, El Greco, Picasso, Rytard, Jerzy Braun, Jan Łukasiewicz, van Gogh, Płomienski, Linke, Roman Jasiński, Piernikarski. Produkcja koncernu wysokiej miary: portrety, dramaty, powieści, rozprawy filozoficzne, naśladownictwo ludzi, duże ilości pępka metafizycznego. Zbyt: Europa Wschodnia, surowiec: Niemcy, częściowo Chiny, Persja, własne kopalnie w Tatrach. Eksploatacja planowa, dzień pracy 12-godzinny. Wartość produkcji wszystkich przedsiębiorstw za r. 1938 jeszcze nieznana.
    Źródło: Słownik wyrazów zakopiańskich, hasło: Witkacy, "Wiadomości Literackie", 1939, nr 6, s. 13. Numer poświęcony Zakopanemu i białemu szaleństwu z okazji Międzynarodowych Mistrzostw Narciarskich FIS. Tekst niepodpisany, autorem artykułu był Rafał Malczewski. Cały numer w Małopolskiej Bibliotece Cyfrowej (dodał Tomasz Pawlak)
  • Metafizyczna kobyła
    „W Zakopanem Nika [Alina Kaszuba - narzeczona T. Zana] mieszkała z koleżanką Ireną u babuni w »Borucie«. Witkacy zachwycał się Niką i namalował jej portret. Na ogół wytykał paniom braki w urodzie, ale i tak był uwielbiany przez płeć piękną. Pewnego dnia, idąc przez Krupówki z Niką i Ireną, zobaczyliśmy po drugiej stronie rozbawionego i podchmielonego Witkacego. Irena, którą Witkacy obiecywał uwiecznić na ilustracjach do nowo napisanej książki namawiała nas, abyśmy do niego podeszli i przywitali się. Odradzałem, bo wiedziałem, że w takim stanie potrafi być nieobliczalny. Jednak podeszliśmy. Mnie zupełnie zignorował, widocznie był wściekły, że z nim nie piłem. Nikę ucałował w rękę i powiedział, że jest piękna. Koleżanka, osoba egzaltowana, zawołała: »Mistrzu, kiedy zacznie mnie pan malować?«. Witkacy spojrzał na nią, jakby ją widział pierwszy raz w życiu. Panienka przypomniała mu, że zachwycał się jej grzywką spadającą na ładne oczy. Witkacy ucieszony, że nareszcie coś mu się skojarzyło ryknął na całe Krupówki: »Ach, to jest ta moja metafizyczna kobyła!«. Panienka spłonęła rumieńcem, schyliła nisko głowę i mrucząc: »Gbur, gbur, gbur...« ulotniła się czym prędzej”.
    Źródło: Wspomnienia Tomasza Zana (syna), w: W. Wiśniewski, Ostatni z rodu. Rozmowy z Tomaszem Zanem, Warszawa-Paryż 1989, ss. 90-91 (dodała Natalia Boszczyk)
  • Niepodatność na eukodal i zupy pomidorowe p. Marii Witkiewicz
    „Towarzyszyłem wtedy Witkacemu, który bardzo mnie polubił. Nie rozstawaliśmy się ani na krok, a Witkacy nie prowadził życia spokojnego. Chodził po weselach góralskich, gdzie pił na umór i bratał się z góralami. W szpitalu Czerwonego Krzyża organizował narkotyczne »orgie«. Pamiętam, że zażywał wtedy najczęściej peyotl, a mnie w dowód największej przyjaźni dawał jakieś hiszpańskie proszki. Nie robiły one jednak na mnie żadnego wrażenia. Dostałem kiedyś eukodal. Nawet nie zaszumiało mi w głowie, o żadnych wizjach nie było mowy, wszystko widziałem w naturalnych kolorach i wymiarach. Witkacy był wściekły: »Jesteś szalony i najmocniejszy byk, skoro nie reagujesz na eukodal!«.
    Nie poddawałem się tym nastrojom narkotyczno-metafizycznym. Zresztą te aranżowane przez Witkacego »orgie« tak naprawdę nie miały w sobie nic orgiastycznego. Dyskutowano, wygłupiano się, śpiewano, pito lub zażywano narkotyki. Przeważnie Witkacy siedział okrakiem na krześle i pastelami malował portrety lub inne niesamowite kompozycje. Najbardziej lubił pić swoje ukochane »pyfka«. Całą tę kampanię miałem wieczorem w »Borucie«, gdzie piło się ulubiony koniak ojca »Wilhenhasen«. Do matki Witkacego z domu Pietraszkiewicz [właść. Pietrzkiewicz – dopisek NB], która miała romans z moim dziadkiem stryjecznym Wiktorem Zanem – doktorem z Kochaczyna, mówiłem »ciociu« i do willi »Tatry« chodziłem na jej słynne zupy pomidorowe z lanymi kluseczkami”.
    Źródło: Wspomnienia Tomasza Zana (syna), w: W. Wiśniewski, Ostatni z rodu. Rozmowy z Tomaszem Zanem, Warszawa-Paryż 1989, ss. 89-90. (dodała Natalia Boszczyk)
  • O lekarzach i medycynie
    Mimo że w życiu wśród przyjaciół wielu liczył sobie lekarzy, w literaturze, na przekór takiemu Molierowi, mało im poświęca miejsca. Ja sam tylko dwóch znalazłem lekarzy-psychiatrów, dra Jana Burdygiela i dra Efraima Grüna, obu z „Wariata i zakonnicy”. Ci, co go znali, wiedzą, jak wrażliwy był na punkcie zdrowia i higieny. Bez końca mył ręce, a już bezwzględnie po dotknięciu psa lub kota. Nie znaczy to wcale, żeby tych zwierząt nie lubił, owszem nieraz się do nich przywiązywał. Ale była to tylko obawa przed infekcją. Niech tylko pies dotknął nosem jego ręki, zaraz leciał Staś do łazienki. Nie lubił także kiedy go pytano o zdrowie lub owego stereotypowego „jak się czujesz?”. Na pytającego patrzył podejrzliwie i mruczał: - A co, czy tak kiepsko wyglądam? – i zaraz wyciągał z kieszonki podręczne lustereczko. W medycynie najbardziej interesowała go psychologia i psychiatria. W jego powieściach roi się od psychiatrycznych terminów. Był m.in. wielbicielem i admiratorem Ernesta Kretschmera i gwałtownie domagał się przełożenia na polski jego „Körperbau und Charakter”. Interesował go świat iluzji, marzeń, rojeń. Kiedyś rozmawiając z nim na ten temat, przytoczyłem mu rozmowę moją z Tuwimem. Tuwim kiedyś siedząc koło mnie zapytał:
    - Niech mi Pan powie, dlaczego my tak lekceważymy wariatów? – a widząc moją minę dość zbaraniałą, ciągnął: - Ja Panu powiem. To lekceważenie jest niesłuszne. Niech Pan tylko pomyśli, ci ludzie stworzyli sobie swój własny, odrębny świat. Niech Pan tylko chwilkę nad tym pomyśli: własny swój świat, świat zamknięty hermetycznie, do którego nikt absolutnie nie ma najmniejszego dostępu, którego nikt absolutnie nie rozumie, w którym się żaden matoł ani psychiatra nie rozezna. To jest wprost cudowna rzecz – zakończył z emfazą Tuwim.
    Ogromnie się Witkacemu ta tyrada tuwimowska podobała.
    Źródło: Eugeniusz Szermentowski, Witkacy i medycyna, „Panorama” 1967, nr 35, s. 6 (tamże na s. 7 podany wiersz Do przyjaciół lekarzy). (dodał Tomasz Pawlak)
  • Baczność!
    Kiedy indziej szliśmy we trzech z Adolfem Nowaczyńskim.
    - Wstąpmy na piwo - powiada Witkacy i wprowadza nas do jakiejś obskurnej knajpy.
    Staje przed szynkwasem i nagle na cały głos ryczy:
    - Ja gienierał Szermentowskij! Pod kazyriok!*
    Bufetowy mimo woli wyprężył się jak struna.
    Myślałem, że go zdzielę czymś ciężkim po łbie. Ale on najspokojniej zaczął mnie przekonywać, że właśnie pewny był tego efektu, że to nazwisko niesłychanie w danej chwili odpowiadało całemu kontekstowi i tym podobne brednie.
    - Tak, jak ten twój Kocmołuchowicz – pokiwałem pobłażliwie głową, robiąc aluzję do jednego z bohaterów jego „Nienasycenia”.
    - Właśnie - odparł bezczelnie i duszkiem wychylił kieliszek.
    Źródło: Eugeniusz Szermentowski, Witkacy, „Wiadomości” (Londyn) 1957, nr 42, s. 3 (pisownia poprawiona).
    (dodał Tomasz Pawlak)

* „Jestem generał Szermentowski. Baczność!”

  • Linke nocą
    Którejś letniej nocy, dobrze już po północy, zrywa mnie ze snu dzwonek. Zwlekam się z tapczanu, klnąc w duchu na czym świat stoi, otwieram drzwi: Witkacy wchodzi jakby nigdy nic, z twarzą zimną, obojętną.
    - Ubieraj się – powiada. – Wychodzimy.
    - Bój się Boga, – jęcząc próbuję się bronić, – o tej porze? Dokąd?
    - Zobaczysz. Ubieraj się.
    Rozkładam bezradnie ręce. Znałem go aż nadto dobrze. Milcząco wciągam gatki, daremnie próbuję coś od niego wydobyć. Milczy jak zaklęty. Wychodzimy. Na ulicy pustki. Zmrok. W blasku latarni cienie nasze to kurczą się, to wydłużają. Witkacy coś tam bąka o rzeczach zupełnie obojętnych. Ani słowem nie zdradza się dokąd mnie wiedzie po nocy. Na pl. Zbawiciela zatrzymujemy się przed wysoką kamienicą. Spokojnie dzwoni na dozorcę. Wdrapujemy się na piąte albo szóste piętro. Drzwi. Dzwonek. Otwiera nam przystojny brunecik z fajką w zębach, ubrany w wizytowy garnitur. Na widok Witkacego wpuszcza nas jakbyśmy przyszli na zwykłą proszoną herbatkę. Godzina chyba druga w nocy.
    - Linke – przedstawia się.
    I prowadzi nas do swojej pracowni, gdzie już czeka kilka osób, w tym i damy.
    O Bronisławie Linkem dużo słyszałem. Oryginalny artysta-malarz, superrealistyczny czy też hiperrealistyczny, o niezwykłej ekspresji, brutalny w swoich płótnach, aż do okrucieństwa. Przypomniałem sobie wtedy niedawny artykuł o nim pióra właśnie Witkacego w „Tygodniku Ilustrowanym”, pt. „Hut ab, meine Herren, ein Genie!”*.
    I oto „geniusz” ów stoi przede mną, z miną obojętną ssie swoją fajkę i prosi bym zajął miejsce. Przedstawiamy się, siadamy. Linke przynosi nam doskonale przyrządzoną mocną czarną kawę. Potem wydobywa ze skrytek zamalowane plansze, ustawia je przed nami na sztalugach.
    Potworne rzeczy: ohyda życia przedstawiona w drapieżnej formie, z całą drobiazgowością, z całym okrutnym realizmem, sceny, wobec których Goya, to niewinne obrazeczki dla niemowląt.
    Linke spod rogowych okularów patrzy na gości i bada reakcję. Witkacy chichoce. My wszyscy siedzimy jak osłupiali, nie mogąc złapać tchu.
    Witkacy po seansie wyprowadził mnie na ulicę i pytał co myślę o tych piekielnych obrazach, których pokaz publiczny nie byłby nigdzie możliwy.
    Źródło: Eugeniusz Szermentowski, Witkacy, „Wiadomości” (Londyn) 1957, nr 42, s. 3 (pisownia poprawiona).
    (dodał Tomasz Pawlak)

    Tomasz Pawlak - Ta sama historia z cennym dopowiedzeniem o obrazach Linkego:
    Cała ohyda życia przedstawiona w drapieżnej formie, z całą drobiazgowością, z całym okrutnym realizmem. Sceny, wobec których Goya czy Munch lub Ropps – to niewinne obrazeczki dla niemowląt. Nigdy nie widziałem dotąd spiętrzonych w tym stopniu wyrazów tragedii ludzkiego istnienia. Jakieś krwawe wijące się wnętrzności, jakieś rozrzucane uda, po których wędrują pluskwy, wszy, karaluchy. Ale jak to robactwo „odrobione”! Jakbyś żywą pluskwę, wesz czy karalucha klejem przylepił do obrazu, tak to wszystko przerażająco realne, jakby oglądane przez mikroskop, spotworniałe, hyperboliczne, pantagrueliczne. Właśnie Witkacy w obrazach Linkego dostrzegł straszność metafizyczną istnienia z jego wielością skazanych na wieczną samotność Istnień Poszczególnych.
    Źródło: Eugeniusz Szermentowski, Witkacy, „Problemy” 1957, nr 12, s. 870. (dodał Tomasz Pawlak)

* Schumann o Chopinie.

  • Seans portretowy
    Eugeniusz Szermentowski (1904–1970), literat i dziennikarz, dostał zawiadomienie od Firmy Portretowej „S.I. Witkiewicz” o jej przybyciu do Warszawy.
    Skoro była tak uprzejma zawiadomić mnie o tym, to się naturalnie z „Firmą” spotkałem. „Firma” wystąpiła z propozycją zrobienia mojego portretu. Było to w kilka lat po naszym poznaniu się. - A jak będzie z honorarium? – zapytałem delikatnie. - Od przyjaciół nie biorę pieniędzy – odparła „Firma”, nadymając się. – Dasz mi w zamian jeden z listów Douglasa. Tu miejsce wspomnieć o jego pasji kolekcjonerskiej. Jedną stanowiły laski przyjaciół. Jeżeli ktoś go odwiedził w towarzystwie jakiejś osobliwej, oryginalnej laski, z gałką srebrną w kształcie, dajmy na to, trupiej czaszki, albo lwiej paszczy, albo z rączką secesyjną z końskim łbem, Witkacy najspokojniej umieszczał laskę w swoim zbiorze i przyjaciel z powrotem maszerował już samopas bez laski. Drugi rodzaj zbiorów stanowiły wszelkie osobliwości: autografy, rzadkie bilety wizytowe, kępki włosów sławnych ludzi itp. W tym czasie zabierałem się właśnie do przekładu słynnej „Autobiografii” lorda Alfreda Douglasa, przyjaciela Oscara Wilde’a, i miałem od niego kilka listów, jeden m.in. z zawartą w nim zgodą na przekład. Zgodziłem się na transakcję, i Witkacy wyznaczył mi dzień i godzinę pozowania. Wraz z żoną (panią Jadwigą z Unrugów) zajmował dość szczupłe mieszkanie na Brackiej pod nr. 23, tuż obok Braci Jabłkowskich. Trzeba było wdrapywać się po schodach jak na Giewont. Ale Witkacy zawsze był świetnym taternikiem. Posadził mnie na fotelu, długo mył ręce (pedant był piekielny na punkcie higieny), wrócił, puścił mi prosto w twarz nie reflektor już, ale cały chyba filmowy jupiter, który mnie omal nie oślepił. Chwycił karton (zawsze tego samego formatu), kredki, wziął się do roboty. Od czasu do czasu wydawał dzikie okrzyki i wrzaski: to kwiczał jak prosię, to ryczał jak bawół, to buczał jak bąk. Do modela się nie odzywał. Praca długo nie trwała. Po półtorej godzinie, może po dwóch, portret był gotów. Oglądaliśmy sobie potem jego album z fotografiami. Witkacy miał nadzwyczajne zdolności mimiczne. Jego album pełen był dziwacznych studiów fotograficznych jego twarzy. Tak potwornych grymasów nigdy nie zdarzyło mi się spotkać. W pewnej chwili westchnął. - Nie masz pojęcia – rzekł raptem – jak wielką miałbym ochotę wystąpić w filmie. Bzdura, oczywiście. Ale pasjami lubił oszołamiać przyjaciół takimi zaskakującymi zdaniami. Lubił także płatać im psie figle i obserwować reakcję.
    Źródło: Eugeniusz Szermentowski, Witkacy, „Wiadomości” (Londyn) 1957, nr 42, s. 3 (pisownia poprawiona).
    (dodał Tomasz Pawlak)
  • Witkacy w Belwederze
    „[...] I właśnie ten ostrożny i politycznie na swój sposób zapobiegliwy artysta zaczął w cztery oczy z marszałkową Piłsudską krytykować bez ogródek ówczesnego ministra spraw zagranicznych, Józefa Becka. Golnął sobie jeszcze parę kieliszków i nie pozostawił na nim suchej nitki – a to przede wszystkim z psychologicznego punktu widzenia.
    Witkacy był wyznawcą Kretschmera i jego charakterologii. Uważał, jak i tamten, że budowa ciała zdradza prawdziwą psychiczną strukturę człowieka. Sądząc więc o ministrze Becku, po jego powierzchowności – narysował wysoce niekorzystnie jego sylwetkę duchową. Minister był, zdaniem Witkacego, osobowością tak zmienną i niepewną, że w każdej chwili mógł się załamać. Doszło do tego, że Witkacy prosił marszałkową, aby uprzedziła co do tego swego męża.
    Rzecz charakterystyczna, że pani Aleksandra Piłsudska w czasie tej „istotnej rozmowy” z Witkacym nie pozostała bynajmniej bierną lub dajmy na to nieżyczliwie milczącą. Witkacy tak ponoć potrafił ją zainteresować i do swych wywodów wciągnąć, że po pewnym czasie zaczęła ona wraz z nim roztrząsać i zastanawiać się nad charakterem ministra Becka.
    Nie zraziło jej nawet to, że Witkacy reasumując powiedział dosłownie: - Beck to osobnik, który zdolny jest zrobić woltę stu osiemdziesięciu stopni i porozumieć się z ościennym wrogiem! - A było to jeszcze przed flirtem naszego MSZ z Goeringiem.
    Po tym wynurzeniu Witkiewiczowi aż niemal zimno się zrobiło. Opowiadał mi, że nagle uświadomił sobie miejsce, gdzie to wszystko się odbywało. Za oknem był ciemny ogród Belwederu, pełen żandarmów. - Wiesz – opowiadał mi – wychodząc z jadalni wciąż myślałem, że mnie odwoła na bok jakiś adiutant, że tam w kąciku rzucą się na mnie i posiekają szablami na drobne kawałki. Posiekają, kawałki wyrzucą, a potem pociągną za rączkę na sznurku i spuszczą wodę!”.
    Źródło: Michał Choromański, Memuary, Poznań 1976, s. 66-67 (dodała Natalia Boszczyk)
  • Kuropatwy
    "Pierwsza wielka wojna światowa rzuciła nas w połowie 1915 roku w głąb Rosji. Znaleźliśmy się w Moskwie. Nie pamiętam już dobrze, w którym roku naszego trzyletniego tam pobytu - zjawił się u nas Staś Witkiewicz. Chyba było to wkrótce po wybuchu Rewolucji Październikowej, bo wiem, że sytuacja ogólna była niełatwa i że strasznie krucho było wtedy z żywnością.
    Mieszkaliśmy przy Nikitskim Bulwarze, na rogu Wozdwiżenki, bliziutko Arbatu, w małym mieszkanku na parterze, którego cztery pokoiki podobne były do ciasnych pudełeczek. Ale było w nich ciepło, przytulnie, miło i zacisznie - nawet w owych groźnych momentach. [...]
    Tak się jakoś złożyło, że w tym naprawdę trudnym momencie aprowizacyjnym, w którym nigdy nie bywało się całkowicie sytym, i w którym wszelakie mięso, nawet zwykła konina, należało do wyjątkowych rzadkości - przysłał nam ktoś spod moskiewskich okolic trzy kuropatwy. Radość była ogromna. Mama upiekła je z całą starannością, każdy z apetytem zjadł swoją porcję, a ja - nie wiem już dziś dlaczego - zostawiłam sobie swego ptaszka na kolację. Postawiłam talerz na niskim, stojącym w rogu jadalni kredensiku, kładąc obok nóż i widelec. Właśnie wtedy nadszedł Witkiewicz. Zdumienie było wielkie. Skąd? jak? kiedy? w jaki sposób nas znalazł? Nie pamiętam odpowiedzi, pamiętam tylko, że Witkiewicz był po tych paru latach niewidzenia się nic nie zmieniony, tak samo elegancki, postawny i przystojny, a może nawet przystojniejszy, bo bez owych tragicznych, groteskowych min, jakie dawniej przybierał. Był bardziej naturalny, uśmiechnięty, po swojemu małomówny, ale serdeczny. I my witaliśmy go z otwartymi rękami; na obczyźnie każdy, z kim się stykało dawniej - staje się przecież od razu swój i bliski.
    W czasie rozmowy zauważyłam, że Witkiewicz zaczął nagle jakoś dziwnie pociągać nosem. Katar? nie, chyba nie katar. Wąski, długi nos Stasia nie zdradzał niczym zaziębienia, stał się tylko nagle jakby wydłużony, węszący, tropiący, jak nos wyżła. Patrzyłam zdumiona. Po niedługiej chwili nasz gość wstał i zaczął krążyć po maleńkiej jadalni. Chodząc, węszył, najwyraźniej węszył.
    I oto nagle - zimny dreszcz przerażenia przebiegł mi po plecach - zatrzymał się przed maleńkim kredensikiem i nim się ktokolwiek z nas zorientował, już leżący tam nóż i widelec zatopił w piersi kuropatwy. Nie siadając, stojąc do nas prawie tyłem, bez żadnego pytania czy usprawiedliwienia, z nieprawdopodobną szybkością pochłaniał  moją kuropatwę. Tylko kosteczki chrupały. 
    Patrzyliśmy to na siebie, to na jego odwrócone od nas, potężne, pierwszorzędną wełną opięte bary z niemą rozpaczą. Zdaje mi się, że nawet załamałam ręce.
    Staś obrócił się wreszcie. Twarz miał uśmiechniętą tak pogodnym, zadowolenia pełnym uśmiechem, jakiego nie widziałam u niego nigdy. 
    -- Pyszne było - powiedział. -- Zjadłem całą, a nawet przecież nie byłem właściwie głodny...
    Po małej chwili, w czasie której naprawdę nie wiedzieliśmy, co mówić, pożegnał się i wyszedł.
    Wstyd mi się trochę przyznać, że... rozpłakałam się.

    Był u nas w Moskwie jeszcze raz. Przyniósł mi w prezencie parę swych autolitografii. 
    -- W podziękowaniu za wyborną kuropatwę - powiedział.
    Autolitografie nie zachwyciły mnie i na pewno nie mogły wyrównać tej prawdziwej krzywdy, jaką mi wówczas wyrządził. Były to zawiłe kompozycje jakichś niezrozumiałych postaci, wykrzywionych twarzy, zdeformowanych członków, zezem patrzących oczu. Jedną z tych litografii polecał zwłaszcza specjalnie mej uwadze i sam powiesił ją na ścianie w jadalni, zdjąwszy z gwoździka wiszącą tam fotografię. 
    Litografia przedstawiała jakiegoś pokracznego mężczyznę, stojącego w dziwacznej pozie. Obok dwie olbrzymie twarze kobiece, wyjątkowo szpetne.  Jako tło - parę przykucniętych, kostropatych krzaczków. Wielkie litery podpisu rzucały się w oczy: zawierały misterne inicjały Stasia i tytuł kompozycji: <Syfilityk na rozdrożu>..."
    Źródło: Helena Duninówna, Ci, których znałam, Warszawa 1957, s. 231-234. Helena Duninówna (1888-1971) - była autorką książek dla dzieci i młodzieży oraz wspomnień właśnie. Witkacy przyjaźnił się z jej bratem.
    (dodał Tomasz Pawlak)
  • Nim się zjawiły anegdoty
    "Do ostatniego rygorozum uczyłem się w Zakopanem. Cóż to za cudo było w zimie!" [Była to zima 1898 r.] "Na Krupówkach mieszkał Stanisław Witkiewicz z żoną, która dawała lekcje fortepianu i utrzymywała cały dom. Po domu państwa Witkiewiczów pętał się blady, nerwowy, dość rozpuszczony synek Ignacy, który sam nauczył się czytać i pisać. Ojciec pokazywał mi z pewną dumą szkolny zeszyt syna, zapełniony jego bazgrołami. Ignacy miał widocznie wrodzony talent pisarski, bo pamiętam, że ojciec odczytywał mi napisany przez ośmio- czy dziesięcioletnie dziecko dramat jakiś, rozgrywający się między owadami i ptakami. Dialogi w formie bardzo naiwnej miały w sobie wszakże tyle obserwacji i pomysłowości, że nie chciałem wierzyć w autorstwo Ignasia. Pan Stanisław zaręczał jednak, że nikt mu w pisaniu owych dorywczych i różnorodnych fragmentów nie pomagał. Matka odczytywała mu tylko na głos bajki La Fontaine'a i Andersena, których treścią ogromnie się przejmował."
    Źródło: Alfred Wysocki, "Sprzed pół wieku", Wydawnictwo Literackie, Kraków 1958, s. 99 (dodał Jan Gondowicz)
  • Herbata w czystej filiżance a koniak szklankami, czyli Jan Leopold Łukasiewicz o Witkacym
    Znany logik, matematyk i filozof, Jan Leopold Łukasiewicz (1878–1956), w latach międzywojennych współpracował ze Stanisławem Leśniewskim i Alfredem Tarskim oraz uczył filozofii. Promował m.in. licznych doktorantów na UW. Zob. o nim więcej w: J. Słupecki, Łukasiewicz Jan Leopold, „Polski Słownik Biograficzny”, t. 18, Wrocław–Warszawa–Kraków 1973, s. 523–526. Łukasiewicz po wojnie wspominał (zapis pamiętnikarski z 11 VI 1949) mieszkanie w Domu Profesorskim przy ul. Sewerynów 6, gdzie na ścianie wisiały portrety jego i pani Leśniewskiej, „rysowane kredkami przez Stanisława Ignacego Witkiewicza zwanego «Witkacym».” Portrety te nie są odnotowane w obecnej bibliografii prac malarskich Witkacego.

    „Z Witkacym utrzymywaliśmy stosunki towarzyskie, bo był to nie tylko malarz, ale literat i filozof. Witkacy nie lubił logiki matematycznej, bo przypominała mu Chwistka, z którym znał się od lat dziecinnych w Zakopanem i kłócił się ustawicznie. Ojciec Chwistka, lekarz, miał swój zakład wodoleczniczy w Zakopanym, a ojciec Witkacego, znany krytyk literacki, miał w Zakopanym willę i mieszkał tam stale. Chociaż Witkacy pisał na swoich obrazach «N. p. i NП» to znaczy «Nie pali i nie pije», to jednak, gdy przyszedł raz do nas, od razu zażądał koniaku i pił go nie kieliszkiem, lecz szklanką. «Gdzie można dostać herbaty w czystej filiżance», pytał Witkacy; «tylko u państwa Łukasiewiczów». Gdy bolszewicy szli na Polskę we wrześniu 1939 roku, Witkacy poderżnął sobie żyły na Polesiu.”
    Źródło: J. Łukasiewicz, Pamiętnik. Wydali J. Jadacki i P. Surma, Warszawa 2013, s. 43. (dodał Tomasz Pawlak)
  • Przyjęcie w ambasadzie niemieckiej
    Anegdota, którą wspominał Miłosz: "[...] co zdarzyło się, gdy Tarski i Witkacy poszli na przyjęcie do ambasady niemieckiej w Warszawie. Było to zaraz po śmierci Piłsudskiego w 1935 roku, gdy rząd Polski czynił wiele, by polepszyć stosunki dyplomatyczne z Niemcami, gdzie rządził już Hitler. Na przyjęcie zaproszono dygnitarzy, intelektualistów i ważnych ludzi ze świata kultury. Tarski (jako czołowy logik) i Witkacy (jako bardzo dobrze znany artysta) znaleźli się wśród zaproszonych. Kiedy już tam byli, Witkacy bardzo szybko zdenerwował się panującą tam atmosferą i powiedział: «Słuchaj Alfred, albo dam komuś w mordę albo pójdę do innego pokoju i wezmę kokainę«. Alfred odpowiedział: «Weź kokainę«".
    Źródło: A. Burdman Feferman, S. Feferman, Alfred Tarski. Życie i logika. Tłum. J. Golińska-Pilarek i M. Srebrny, Warszawa 2009, s. 302 (na podstawie wywiadu z Czesławem Miłoszem przeprowadzonego przez A. Burdman Feferman w październiku 1994 r.) (dodał Tomasz Pawlak)
  • Witkacy pokazuje Iwaszkiewiczowi "album osobliwości"
    "Witkacy miał swój 'album osobliwości'. W przystępie dobrego humoru pokazywał go przyjaciołom. Czego tam nie było! Kartki, rękopisy, pamiątki, zapiski, notesy. Zresztą Roman Jasiński uformował podług tego wzoru swój 'album osobliwości' i można z tego okazu sądzić, jaki był pierwowzór. Tylko że sięgał o parę dziesiątków lat wstecz w stosunku do albumu Jasińskiego.
    Wśród tych osobliwości z całkowitą swobodą Staś pokazywał cykl pocztówek (drukowanych) malarza Walerego Eliasza Radzikowskiego, który dostał pomieszania zmysłów na tle miłości do Ireny Solskiej. Staś z taką dezynwolturą dawał do obejrzenia te pocztówki, że oglądającym do głowy nawet nie przychodziło, że dotykają w tej chwili bolesnej sprawy z życia samego Witkacego.
    Pocztówki były nader dziwaczne, wszystkie przedstawiały zgrupowane sylwetki nagich kobiet, wszystkie one miały rysy jednakowe i wszystkie przedstawiały nagą Solską. A więc naga Solska czerpała wodę ze źródła, podawała ją drugiej nagiej Solskiej, inna naga Solska kąpała się przy tym źródle lub nachylała się nad nim z góry. Całe gromady nagich Solskich siedziały na nagich gałęziach drzew jak stada wróbli, i tak dalej."
    Źródło: Jarosław Iwaszkiewicz, Podróże do Polski, Warszawa 1977, s. 56
    Sylwety, seria ponad  43 pocztówek Stanisława Eliasza Radzikowskiego, Wydawnictwo Kart Pocztowych i Artystycznych Jana Czerneckiego, drukarnia Władysława Anczyca 1910-1911
    Prawie cała seria w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa, Pałac Krzysztofory – online w zbiorach Cyfrowego Thesaurusa:
    Panna morska, Boginka, Myśli z dymem, Wietrznice,  Odwiedziny amorka, Złotymi włosy i pawim wiła ogonem...,  Kwiat nad wodą, Na turni, Ficus Carica, Myśli natrętne, Rajski ptak, Kiedy irysy kwitną..., W półcieniu, Greczynka, Igraszki,  Wiosna,   Pieśń o Aleksandrze Wielkim,  Psyche na skrzydłach Zefira, Menura superba, Łabędź, Woń wiosenna, Rybka, Kwiat nad wodą, Pląsy, Pościg, Jabłko..., Bajka, Tajemnica, Motyl, Ćmy, Winogrona, Jagódka, Kwiatuszki, Sto woni w każdym kielichu …

    (dodała Krystyna Damar)
  • W dzień premiery Tumora Mózgowicza: 30 czerwca 1921
    Zupełnie abstrakcyjnie, jak wspomnienie snu, jak wizję teatralną widzę zawsze z tamtej epoki pochód następujący: chyba ulicą Batorego, środkiem jezdni, bo samochodów licznych wtedy nie było, kroczą Boy w letnim ubraniu, pani. Zofia Żeleńska w czarnej sukni, ale z gołą głową (kobieta z gołą głową, dama, w owych czasach, na ulicy!) i Witkacy wyprostowany, wyprężony jak on to był zwykł chodzić, w jasnym, szarym, letnim garniturze, w czarnym żałobnym toczku pani Zofii na głowie, którego czarny welon w obfitych fałdach spadał mu na plecy.
    Było to w dzień premiery Tumora Mózgowicza w Teatrze im. Słowackiego. Witkacy był bardzo czuły, bo zamierzałem wprowadzić jego dramat na sceny warszawskie i byłem gorącym obrońcą jego sztuki wobec Skamandrytów, a szczególnie wobec wszechpotężnego Grydzewskiego, który czuł nosem wartość i siłę Witkacego, ale sam sobie nie dowierzał.
    Jakoż byłem tego wieczora w Teatrze im. Słowackiego na premierze Tumora Mózgou;icza i asystowałem przy paradoksalnym momencie, kiedy odsłaniająca się kurtyna Siemiradzkiego ukazała perwersyjne gniazdko "salonu" Mózgowiczów. Siedziałem w loży Trzcińskiego na pierwszym piętrze i klaskałem entuzjastycznie spektaklowi, Witkacemu, pięknie wyglądającej Pancewiczowej. Wszyscy klaskali.
    Źródło: Jarosław Iwaszkiewicz, Podróże do Polski, Warszawa 1977, s. 56 (dodała Krystyna Damar)
    Zob. też: Jarosław Iwaszkiewicz, Kraków (dodał Przemysław Pawlak)
  • Jesteśmy z Kominternu
    "Podczas przyjazdu Witkacego i Schulza do Warszawy przyjaciele spotykali się ze Szturm de Sztremem [Tadeuszem - T.P.]. W czasie tych spotkań nie obeszło się bez kawałów Witkacego. Pewnego zimowego dnia szli w trójkę pod rękę: w środku elegancko ubrany Witkacy (w palcie z bobrowym kołnierzem), a po bokach skromni - Schulz i Szturm de Sztrem. Nagle Witkacy, trzymając przyjaciół, podszedł do napotkanego policjanta i poskarżył się, że został napadnięty przez tych dwóch obdartusów... Innym razem weszli do jakiegoś bufetu, gdzie Witkacy poprosił o piwo i ponaglał: »ale szybko, bo jesteśmy z Kominternu«"
    Źródło: Artur Leinwand, Tadeusz Szturm de Sztrem, Warszawa 1987, s. 110.
    Nb. w tej książce informacja, że to właśnie Tadeusz Szturm de Sztrem jesienią 1945 r. odnalazł papiery Witkacego w piwnicy na ul. Grójeckiej i skontaktował się z Jadwigą Witkiewiczową w Krakowie w sprawieich przechowania... A jako pracownik PWN przyczynił się do wydania Nowych form w malarstwie w 1959 roku. (dodał Tomasz Pawlak)
  • Ich nazwiskami będą mianowali ulice
    Chodzą już po Zakopanem ludzie chmurni, dynamitardzi, pełni dynamitu, jak bomba. To są pionierzy, którzy powieją przez nie jak halny wiatr. (...) patrzą tu na nich trochę jak na demonów, trochę jak na wariatów. Witkiewicz i Stryjeńska są to zakopiańskie diabły, które straszą pod Gubałówką. Kiedyś jednak ich nazwiskami będą mianowali ulice.
    Źródło: Kornel Makuszyński, Pisane na śniegu, w: Kornel Makuszyński, Dziewięć kochanek kawalera Dorna i inne opowiadania. Pod redakcją Krystyny Kuliczkowskiej, Kraków 1983, Wydawnictwo Literackie, s. 310-311 (dodała Krystyna Damar)
  • "Panna Maria"
    Tak się jakoś utarło, że w owym czasie dość częstym gościem na obiadach i kolacjach w Kossakówce był Arturek [Artur Maria Swinarski]. Choć bez grosza przy duszy, zawsze wnosił ze sobą do domu wiele humoru i świetnych dowcipów. Często przekomarzał się z Madzią, a te ich pogwarki przybierały niekiedy charakter nie pozbawionych złośliwości dialogów. W tych ich potyczkach było coś z turniejów lub sportowych treningów tak koniecznych do życia zarówno jednemu, jak i drugiemu. Cięli się więc wzajemnie dość często - nigdy jednak oficjalnie. Zrozumiałe, że niekiedy obrywało się Madzi, która nie potrafiła się wówczas zdobyć na nic więcej niż: "Co też Artur opowiada". W takich sytuacjach Nina zacierała ręce z zadowolenia. Ale niech no by spróbowała się przyłączyć do koalicji antymadzinej. Natychmiast zostawała dotkliwie karcona, Artur jakąś kąśliwą uwagą sprowadzał ją w jednej chwili na ziemię. Prawo uszczypliwości pod adresem Madzi rezerwował wyłącznie dla siebie i nie zamierzał go z nikim dzielić. Niech ręka Boska broni tego, kto usiłował z prawa tego również skorzystać. W Arturze znajdował nagle swojego zawziętego wroga. I to tak bezwzględnie lojalnego, że ze świecą szukać.
       Któregoś wieczoru Nina postanowiła zrewanżować się Arturowi za uszczypliwości skierowane pod jej adresem. Od niechcenia przypomniała mu jak w latach dwudziestych sekretarzując podówczas Witkacemu, wykonywał różne posługi, którymi ona w najoczywistszy sposób pogardzała. Przypomniała mu z całą złośliwą satysfakcją także i to, że Staś nigdy nie zwracał się do niego inaczej niż tylko "panno Mario".
        Artur z rozbrajającym uśmiechem i wrodzonym sobie poczuciem humoru przyjmował wszystkie te złośliwości nie dając się sprowokować. Ironizując, podsuwał Ninie kolejne argumenty, przypominając o innych swoich obowiązkach wyznaczonych przez Stasia, ot, chociażby odkurzaniu i segregowaniu przeróżnych rupieci zbieranych z maniackim upodobaniem przez Witkacego, które były wówczas powodem do dumy. Eksponaty tej kuriozalnej galerii, chluba ich właściciela, znajdowały się w nieustannym ruchu. Przestawiane, segregowane, hierarchizowane, ciągle zmieniały swoje miejsce. Raz stawały z przodu, raz z tyłu, raz w świetle, to znów w ciemnym kącie. Jednak na honorowym miejscu stały zawsze te, których były właściciel cieszył się w danej chwili wysoką pozycją towarzyską i co ważniejsze - względami samego Mistrza. Inne grzęzły w mroku .Prawdziwy kalejdoskop.
        - Odkurzanie, przestawianie eksponatów - ciągnął Arturek - sprawiało mi ogromną przyjemność, ba, satysfakcję. Nie znosiłem natomiast podawania do stołu. To było obrzydliwe zajęcie. Ale z radością biegałem po papierosy, tytoń do fajki - bo to też należało do obowiązków sekretarza - i po gazety, które z największą skwapliwością czytałem przed oddaniem. Cóż, nie zawsze stać mnie było na kupienie prasy, a na świecie działo się tyle ciekawych i niezwykłych rzeczy.
        Swoje pełne kpin i ironii wspomnienie, w którym jednak pobrzmiewały nuty sympatii, zakończył puentą równie dwuznaczną jak cała opowieść, że był to najpiękniejszy okres w jego życiu, mógł bowiem służyć genialnemu człowiekowi - Witkacemu.
    Źródło: Zygmunt Niewidowski, 30 lat życia z Madzią. Wspomnienia o Magdalenie Samozwaniec, Wrocław-Warszawa-Kraków-Gdańsk-Łódź 1988, s.67-68. (dodał Janusz Degler)
  • Okropne miny
    Anegdota o Januszu Minkiewiczu, Miniu
    "Urodził się 25 czerwca 1914 r. w Petersburgu (w PRL-u nie zgadzał się, żeby wpisywano mu w dokumentach "Leningrad") jako syn Wacława i Emilii z Rodziewiczów. Rodziców odwiedzał Witkacy i robił nad łóżkiem chłopca okropne miny. Minkiewicz się bał, więc gdy był niegrzeczny, straszono go przyjściem pana Witkiewicza. Witkacy namalował zresztą portret dorosłego Minia. Obraz spłonął w powstaniu warszawskim"
    Źródło: Jacek Szczerba, Tylko grafoman pisze za darmo, "Gazeta Wyborcza" 19-20 lipca 2014, s. 33.
    [wspomnienia z czasów Piotrogrodzkich:] Z innych gości odwiedzających mój dom rodzinny najwyraziściej zapamiętałem krewnego cioci Ady [Jałowieckiej - TP], Stanisława Ignacego Witkiewicza. Już wtedy, pośród zrównoważonego towarzystwa petersburskiego miał on opinię postrzeleńca i skończonego dziwaka. Nawet w późniejszych dziesiątkach lat, wśród ekscentrycznej cyganerii warszawskiej i zakopiańskiej uchodził on za najbardziej skrajnego ekscentryka - cóż dopiero musiano myśleć o nim w zacnych domach nadnewskiej Polonii. Ten malarz i filozof, wychowanek korpusu paziów, podróżnik, imitator głosów i literat, teoretyk i praktyk narkomanii w jednej osobie - robił zresztą wszystko, aby utwierdzić otoczenie w pełnej zgorszenia opinii o sobie. Nie oszczędzał nawet małych dzieci. Kiedy składał wizytę w naszym domu, przede wszystkim udawał się do mnie i uśpiwszy przedtem czujność niańki, straszył mnie, wyczyniając potworne grymasy twarzy. Oczywiście miny, jakimi mnie straszył, miały być niby to naśladowaniem dzikiego wyglądu bolszewików. Uciekałem z krzykiem, a po nocach oblewałem się zimnym potem, prześladowany przez zjawy, przypominające "bolszewickie" miny Witkacego. Jako dorosły człowiek rzadko spotykałem się ze Stanisławem Ignacym Witkiewiczem, do którego musiałem nabrać szacunku za jego fascynujące powieści i utwory teatralne, za jego zupełnie wyjątkowo odosobnioną i niezależną pozycję jako filozofa i krytyka. Nie potrafiłem nigdy jednak porozmawiać z nim przez czas dłuższy, zawsze bowiem zapominałem o jeszcze jednym jego dziwactwie: o notorycznym obrażaniu się na rozmówców; zawsze jakimś nieostrożnym czy głupim odezwaniem się dawałem mu niechcący powód do nagłej ale długotrwałej obrazy. Po Witkacym zostało mi tylko wspomnienie jego makabrycznych grymasów i (póki nie spalił się w powstaniu) portret mój przezeń namalowany. Po raz ostatni w życiu spotkałem St. Ignacego Witkiewicza 1 września 1939 r. w Warszawie przy kolejce do R. K. U. na Pradze, dokąd obu nas zapędziła mętna i niejasna treść afisza mobilizacyjnego. Przyszedł się informować, gdzie mógłby być przyjęty do wojska. Przyznam się, że byłem zaskoczony i nieco wzruszony spotkaniem w takim miejscu abstrakcyjnego filozofa, rozwichrzonego cygana, który w dodatku był wówczas starszym panem po pięćdziesiątce. Witkacego, oczywiście, nie zmobilizowali. Z falą uchodźców powędrował z Warszawy na wschód. Tam, pewnego dnia, doszła go wiadomość o zbliżaniu się Czerwonej Armii. Ten jeden z najoryginalniejszych umysłów tamtego pokolenia, mimo swych szerokich horyzontów, nie pozbył się nigdy nabytych w swych petersburskich czasach kompleksów. Przeciął sobie żyły.
    Janusz Minkiewicz, Pamiętniki, rozdział II, "Nowiny Literackie" 1947 nr 5, str. 4-5. Przedruk w: Minio. Przyjaciele o Januszu Minkiewiczu, oprac. A. Marianowicz i W. Minkiewicz, Libra Books, Londyn 1989.
    (dodał Tomasz Pawlak)
  • Na początku był śledź
    Jan Gondowicz: Izabela Czajka-Stachowicz, podówczas Bella Schwartz, młoda żona nie mniej młodego, a po latach sławnego socjologa Aleksandra, zjawiła się w Zakopanem w roku 1918 (por. Juliusz Żuławski, "Z domu", Warszawa 1979, s. 203). Pierwszą z poznanych w "Ładzie" osób był Witkacy.
    "Pan Stanisław Witkiewicz - przedstawiła mi Kazia [Kazimiera Żuławska] pana o rzeczywiście niepospolitej urodzie i przedziwnie mądrych, zielonych oczach. Siedział przy stole i mieszał w karafce wódkę aż z trzech butelek. Wstał – badawczo na mnie popatrzył i powiedział:
    – Na początku był śledź. [...]
    Rzeczywiście Witkiewicz powiedział prawdę. Na początek był śledź, i do śledzia wypiłam dwa wcale niemałe kieliszki. Skrępowanie i nieśmiałość prysła, nigdy jeszcze nie byłam wśród tak interesujących ludzi. [...]
    Po śledziu była zimna pieczeń z sałatą. Stanisław Witkiewicz jako zjawisko samo w sobie był zdumiewający. Mówił tego wieczoru bardzo wiele, a każde zdanie, każda myśl uderzały jakby kułakiem w pierś. Och, to była dopiero indywidualność! I nagle cała mądrość Olka i wszystkich moich przyjaciół z Warszawy wydała mi się nieporozumieniem. Bo to, co Witkiewicz mówił, było nie tylko nowe i nie tylko zadziwiające, ale dawało obraz zupełnie nieprzeczuwanych rzeczy."
    Źródło: Izabela Czajka-Stachowicz, "Pamiętam, jak dziś...", "Przekrój" nr 826, 5 II 1961, s. 17

    Ciąg dalszy trwał w Warszawie:
    "Muszę w tym miejscu wyjaśnić, że tatuś nie cierpiał Stasia i dochodziło między nimi do okropnych scen. Pamiętam, jak kiedyś przyszedłszy do domu zastałam Witkacego klęczącego u nóg ojca. Błagał go, żeby pozwolił zobaczyć się ze mną. Ojciec, korzystając z mojej nieobecności, właśnie nakazywał mu opuścić natychmiast nasz dom.
    Ojciec, ubrany w swój turecki szlafrok ze złotego brokatu przetykanego amarantowymi i szmaragdowymi nićmi, z czarną rozwichrzoną czupryną, z czarną brodą i czarnymi wąsami – może naprawdę cokolwiek przypominał Belzebuba. A Staś pod wpływem narkotyku (z którym się w tamtym okresie nie rozstawał), wielopłaszczyznowy Staś, kreował mistyfikacje tak w życiu, jak i w sztuce.
    – Ekscelencjo – jęczał u stóp tatusia. – Panie zastępów wygnanych aniołów... Udajesz starego Bertza, ale ja wcisnąłem się w piekielną szczelinę... i wiem...
    – Precz stąd! – ojciec palcem wskazywał drzwi. – Precz stąd, zatracony w rozpuście, nędzny pismaku! Wczoraj dałeś jej wąchać jakieś świństwo, w nocy płakała, skarżyła się, że ukradłeś jej nos. Co zrobiłeś z nosem mojej córki?
    Witkacy wił się na podłodze, wił się i jęczał.
    – Oskarżony jestem o kradzież nosa... Bella zgubiła nos i oświadczyła, że ja jej nos ukradłem... O, biada mi, biada! Mefistofeles-Belzebub-Lucyfer w jednej osobie chce mi odebrać nos Belli!"

    Wieczorem Witkacy wrócił z przyjaciółmi:
    "Oni byli naprawdę bardzo inteligentni i dowcipni [...]. Naturalnie, że na ten stan wpływał i alkohol, i narkotyczne specyfiki Stasia.
    Nie dosłyszałam, kiedy ojciec wrócił do domu. Przebywałam na lekko różowawej wyspie, dalekiej, pachnącej wyspie... Otaczały tę wyspę ciemnobłękitne wody. Staś piastował królewskie insygnia, a Dominik [Janusz Domaniewski] był dowódcą jego wojsk. Deborain [Janusz de Beaurain], jedyny wśród nas wojskowy, w mundurze generała, jako arcykapłan trochę się jąkał i trochę seplenił.
    – Ty – powiedziałam – ty będziesz naszym kucharzem i pamiętaj, że Witkacy jest bardzo wybredny... Puma, którą upolowałeś, nie była dosyć krucha...
    Nagle Dominik wstał z krzesła i z nienawiścią począł wpatrywać się w portret mojej babki, dzieło kuzyna mojego ojca, znakomitego artysty Henryka Glicensteina.
    – Kto to jest – krzyknął nagle – i jakim prawem tu przyszła?
    Witkacy podniósł się również z krzesła. – Daj spokój – powiedział – to jest dobrze malowane. Kim ona jest? Bella, kim jest ta starsza pani z kryzą pod szyją?
    – Moją babką – jęknęłam – dajcie spokój mojej babce. Ona nie żyje, a mój ojciec bardzo ją kocha.
    – Co? Starego Bertza zrodziła kobieta? Nie! To nieprawda! To jest wierutne kłamstwo!
    – Paf! Paf! – rozległy się strzały. Dominik strzelał z rewolweru. Z triumfem spojrzał na nas. Babci czoło przedziurawiła kula. Upojony zapachem prochu począł strzelać do innych obrazów, którymi obwieszone były ściany. [...]
    W tej samej chwili w przeciwległych drzwiach stanął ojciec. Był w piżamie w białobłękitne pasy, w ręku trzymał laskę zakończoną gałką z kości słoniowej. Dominik schował rewolwer. Leon Rangel [Leon Reynel] szarmancko zeskoczył z krzesła i w lansadach zbliżył się do tatusia. Z mojego pokoju dochodziło spazmatyczne ujadanie przerażonego pudla.
    – Szanowny pan pozwoli – jestem przyjacielem Witkacego – Leon Rangel.
    Tatuś podniósł laskę.
    – Nie pozwolę, niczego więcej nie pozwolę! Psiakrew, cholera, nie pozwalam!... Wynosić mi się zaraz, bo dzwonię po policję. Nędzne komedianty, kretyny, schoengeisty, ja wam pokażę! Nie dość, że dają im jeść i pić, a oni mi tu po nocy bałagan robić będą. Strzelać, strzelać im się zachciewa! To pan pewnie, panie generale, te wojskowe figielki.
    Deborain stał z opuszczoną głową; niestety, miał charakterystyczny tik – ruszał nią lekko z boku na bok, zacinał się w wymowie i jego niewyraźnie dukanie: »Istot-nie w ni-czym nie za-wi-ni-łem« doprowadziło tatusia do ostateczności.
    – No! Już was nie ma! Zabierać się! Dosyć tych głupstw! Bella, wyprowadź ich.
    Prosiłam ojca: – Tatusiu, jak możesz w ten sposób? Ty zupełnie nie zdajesz sobie sprawy, kim są ci ludzie!
    – Dosyć bredni! »Nie zdajesz sobie sprawy!« – przedrzeźniał mnie. – Świetnie zdaję sobie sprawę, kim mogą być przyjaciele tego faceta – i tu groźnie począł wymachiwać laską.
    Staś runął na kolana. – Lucyferze, Belzebubie, Mefistofelesie – sprzedam ci moją duszę!
    – Też interes – ryknął ojciec - lepszego towaru na zbyciu pan nie ma? Wy-no-cha!
    Powstrzymywałam z całych sił ramię tatusia. Ciężkimi krokami do pokoju wszedł Walenty. Dominik, Leon i Janusz starali się podnieść leżącego na ziemi Stasia. Nie miałam już sił, nie mogłam dłużej szarpać się z ojcem. Zmieniłam taktykę i od tyłu wskoczyłam mu na ramiona, trzymając się kurczowo jego szyi [...].
    To wszystko fatalnie wpłynęło na podrażnioną alkoholem imaginację Stasia. – Umieram – jęknął – oddałem duszę diabłu!
    I rzeczywiście zemdlał. Siedziałam wciąż ojcu na plecach i płakałam: »Zabiłeś Stasia, zabiłeś Stasia«. Janusz i Leon ratowali go i cucili, Walenty pomógł wreszcie położyć Witkacego na kanapie. Julcia przyniosła wodę z octem.
    Staś wrócił szybko do siebie. Ze zmoczonych kompresem włosów kapała na dywan woda. Usiadł z szeroko rozstawionymi nogami i błędnie wpatrywał się we mnie.
    – Boże! – wzdrygnął się – ona na nim galopuje, to jest jej koń. Straszne, okropne, tego nie można przeżyć. [...]
    – Dosyć, dosyć, idźcie do jasnej cholery..."
    I tak dalej.
    Źródło: Izabela Czajka-Stachowicz, "Języki flaminga z Witkacym", "Przekrój" nr 827, 12 II 1961, s. 6-7

    "Nieco później" (jak pisano na tablicach niemych filmów):
    "Mój tatuś okazał się małodusznym, nie był na wysokości zadania. Co dzień rano dzwonił Staś, i co dzień nieodmiennie powtarzała się ta sama między nimi rozmowa:
    – Halo! Czy mogę prosić do telefonu panią Bellę, tu Witkiewicz.
    – Niestety! Belle dziś zdechł, nie ma Belle – tatuś rzucał słuchawkę na widełki, zacierał ręce i dalej dyktował jakiś list sekretarce, pani Gryzolecie. Po paru chwilach rozlegał się dzwonek. Tatuś uradowany podnosił znowu słuchawkę:
    – Halo! Bardzo przepraszam, czy mógłbym poprosić do telefonu panią Bellę?
    Tu tatuś, absolutnie pozbawiony słuchu, nagle i nieoczekiwanie zaczynał śpiewać:
    Belle, Belle, Belle,
    zdechło już w niedzielę,
    a jej przyjaciele
    zdechną w tę niedzielę...
    [...]
    Staś desperacko podchodził pod nasz dom. Trzy frontowe okna na parterze, okna gabinetu ojca, stawały się oczyma cyklopa... Staś rzucał się w bramę... potem przemykał na podwórze. Okno mojego pokoju tam właśnie wychodziło... Zza okna dobiegał mnie zrozpaczony głos:
    – Bella, Bella, otwórz lufcik!
    Otwierałam lufcik. Staś podnosił głowę, oczy jego były pełne przerażenia i grozy.
    – Czy wiesz, że stary już od rana szaleje? Siedzi wysoko na szafie, nogami jak wskazówkami zegara wskazuje czas i jednocześnie wyśpiewuje kantyczki na cześć Lucyfera... Och, Boże! Jakże się go boję... boję... boję... musisz uciec z domu. On cię chce zaczarować... rozumiesz... on cię zaczaruje w... ha... pelargonię."
    I tak dalej.
    Źródło: Izabela Czajka-Stachowicz, "Głowa w lufciku", "Przekrój" nr 828, 19 II 1961, s. 14

    Wspomnienia – bądź, jeśli kto woli, "wspomnienia" – Izabeli Czajki-Stachowicz obejmują jeszcze jeden odcinek ("Dorożką w Aleje", "Przekrój" nr 829, 26 II 1961, s. 14-15), opisujący finał "romansu". Przepisać z niego warto tylko jedno zdanie: "Okropnie ciężko być Witkacym". (dodał i komentował Jan Gondowicz)
 
spis treścianegdoty 1anegdoty 2 anegdoty 3